Tu z kolei chcę Wam opisać moje dwie zeszłe jazdy.
Zacznę od wczorajszej.
16.33 w stajni. Pytanie nowej instruktorki/stajennej o imię i nazwisko. Podane.
-Dobrze, to masz Grantinę.
Tata pyta się, czy ją lubię.
-Średnio.
Dobra, przynoszę ogłowie, czaprak, podkładkę i siodło z siodlarni, przygotowuję szczotki i ochraniacze, biorę kantar, kopystkę i po konia. Problemy z założeniem kantara - pora na jedzenie jest wtedy, kiedy jeździec chce konia wyprowadzić z boksu. Ok, dało się. Kopytka lekkie i czyste, więc się nie namęczyłam. Przywiązuję ją, wtedy przypomniałam sobie, że jest łykawa.
-Tato, pilnuj, żeby nie gryzła tego supełka.
Czyszczę, przychodzi wcześniej wspomniana pani Marta.
-Źle założyłaś tylne ochraniacze, trzeba poprawić.
Zawsze mi się myliły tylne - prawy z lewym. ZAWSZE. No nic, jest poprawione. Czas na ogłowie i wytok. Pani Marta założyła, bo po trochu nie umiałam i po trochu mi się nie chciało. Jakże inaczej.
Idziemy na halę.
Zrobiłam, to co zrobić powinnam. Wsiadam, ruszam. Nie przejechałam pół ściany, a już zawróciłam.
-Proszę pani, siodło się zsunęło!
-Możesz tak jeździć.
Ok, nie ma sprawy.
No i sobie tak jeździłam w stępie i w kłusie, a jedynymi urozmaiceniami były slalom i kawaletki. Uff, dobrze, że nie galopowałam.
A jakie połączenie mają dla mnie urodziny, galop, stopa w strzemieniu i kabanosy? Jak przeczytacie to, to się dowiecie... :>
11 luty. Urodziny.
Stajnia, godzina przybliżona do wyżej podanej.
-Wiktoria, masz Szakladę.
Standardowo, sprzęt przyniesiony, ruszamy do boksu!
-Szaka, daj głowę! Nie no, opuść!
<wchodzi pan Michał, najlepszy instruktor ever>
-Zanim Wiktoria założy kantar minie rok. Zanim wyczyści kopyta, minie drugi rok.
Uśmiechnęłam się.
Reszta jak przy Grantinie, z wyjątkiem tego, że nie jest łykawa, i że byłam z siostrą.
Wychodzimy. Ochraniacz spadł. Tylny, rzecz jasna. Pan Michał wziął.
Na hali założył, i okazało się oczywiście, że ZNOWU BYŁY ŹLE ZAŁOŻONE!!! No cóż... Wsiadam, stępuję, slalom - stęp i kłus. Jeżdżę kłusem i komenda - zagalopuj! Yea!
-Trzymaj się udami, bo ci strasznie latają.
No przecież się trzymam!
I tak sobie galopuję. W końcu, przychodzi ten feralny zakręt...
Wypadła mi noga ze strzemienia. Na hali rozlega się mój cichy pisk. Sekundowa utrata całej świadomości... i otwieram oczy na piachu. Mój kręgosłuuuuup! Mój tyłeeeek! Szaklada 3 metry dalej. Wstaję.
-Żyjesz? - pada pytanie od mojego ulubionego instruktora.
-Tak.
Wsiadam z powrotem. Kółko stępa i narożnik. Dlaczego Szaka tu zagalopowała?
-Prr, prr! - dramatycznie chciałam zwolnić.
-Dobrze, dobrze, galopuj!
Muszę się słuchać pana Michała.
Nareszcie koniec tej szalonej jazdy.
Na trybunach siedziała moja siostrzyczka i rodzice innych jeźdźców.
Dagmara spytała się, jaką czekoladę najbardziej lubi trener.
-Z czekolady, to najbardziej kabanosy. - otrzymała właśnie taką odpowiedź.
Dobrze. Wczoraj dałam mu kabanosy ostre i zwykłe. Były w reklamówce, więc chciałabym widzieć jego minę, kiedy zobaczył zawartość xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz